Po krótkiej, aczkolwiek męczącej chorobie znów jesteśmy na nogach.
Gaja dodatkowo ząbkuje opornie (wciąż przebijają się górne jedynki), więc moje dni wyglądały dość mało entuzjastycznie. Całe dnie praktycznie z niemowlęciem na ręku, doglądałam pozostałej gromadki. Doglądanie wiązało się z szeroko pojętym usługiwaniem, co czyniłam nader chętnie, gdyż każdy sprzeciw dodatkowo potęgował maruderstwo chorowitków, a to już było ponad siły :)
Na szczęście mamy to za sobą. Do następnego razu, spokój.
Parę dni temu odwiedziła nas moja mama. Dziś przyjechał po nią mój tata, a wracając miał nie jednego dodatkowego pasażera, a trzech. Tak, tak chłopcy znów wyemigrowali. Gdyby nie fakt, że sama w dzieciństwie przy każdej nadarzającej się okazji naginałam do ukochanej babuni, pewnie zaczęłabym się martwić, czy aby na pewno jestem dobrą mamą.
Na pytanie :
- kiedy wrócicie?
usłyszałam ucinane chichotem :
-nigdy!
-albo za sto lat!
No, ładnie. Nie ma co. Na własnej piersi niewdzięczników wyhodowałam :)
Kontynuując temat, zapodałam, że skoro tak, to chyba pora mi ich wykreślić jako moje dzieci, co absolutnie nie spotkało się z oczekiwanym przeze mnie (a jakże!) przerażeniem, a kolejnym chichotem, skwitowanym zdaniem Antka:
-jak nie będziesz wiedziała jak, to po prostu postaw krzyżyk.
Gdyby nie to, co stało się później, postawiłabym niechybnie krzyżyk na swym macierzyństwie. Chłopcy mianowicie się zreflektowali i przy pożegnaniu przyznali, że tylko żartowali.
To znaczy Franek przyznał to nawet wcześniej, prosząc mnie o picie, na co odpowiedziałam, że przecież wykreślił go krzyżyk. Obiecał również, że wróci za "osiem gadzinek". Nie wiem jak gadzinki, ale ja jestem udobruchana:)
Z drugiej jednak strony bardzo się cieszę, że chłopcy tak kochają ten czas z babcią. Byłam taka sama....Do dziś z sentymentem ogromnym wspominam tamten wyjątkowy czas z moją babcią. Często bardzo mi jej brakuje...
A jeszcze niedawno, wysyłając Frania razem z Tosiem do mojej mamy, byłam pewna, że nazajutrz najdalej będę po Niego jechała. Nic podobnego! Pomimo tego, że Franio to prawdziwy mój tuliś, u babci czuje się tak samo cudnie. No i super!
Nela zaczęła nadawać jak patefon. Najlepsze jest to, że nadaje baaaardzo dużo i w tylko sobie znanym języku:) Wygląda to komicznie.Ona zaczyna coś w stylu:
-nademisiu, bedu anuj, bit buuu!
i patrzy w oczy, oczekując konwersacji.
Więc konwersujemy. Ja odpowiadam, co mi tylko myśl podsunie, np:
-taak? no coś Ty! I co powiedzieli?
a Ona dodaje, kolejne "swoje" zdania, żywo gestykulując przy tym i intonując tak, że boki zrywamy.
Oczywiście nadal mówi też zrozumiale, ale te "rozmowy"widać sprawiają jej przeogromną frajdę, bo jest jak zdarta płyta czasem.A ja to uwielbiam!
Ach, no i muszę powiedzieć, że dzierganie wciągnęło mnie całą mocą. Aż mi żal, że mam na nie tak mało czasu:) Moja mama również czyni cuda włóczkowe, więc na odjezdne dostała ode mnie dużo kolorowej włóczki i pomysł na tuniczkę dla Neli. Na pewno będzie cudna i na pewno Wam ją pokażę:)
Teraz jak zaczęłyśmy dziergać na cztery ręce, to Tosinkowo utonie w dziergańcach.
I dobrze! Bo kocham miłością wielką wszelkie swetry, sweterki i swetrunie.
Ach! Ach! jak mawia Nelunia:)
Sweterek na Franiu skończony dziś i dziś już założony na podróż do babci. Dobrze, że miałam aparat pod ręką, to uwieczniłam:) Pięknie skomponował się z żółtymi spodenami (letnie, ale dla nas całoroczne-zależy co się pod nie włoży;) i brązowymi butkami. W takim wydaniu lubię maluchy najbardziej!
Gaja dodatkowo ząbkuje opornie (wciąż przebijają się górne jedynki), więc moje dni wyglądały dość mało entuzjastycznie. Całe dnie praktycznie z niemowlęciem na ręku, doglądałam pozostałej gromadki. Doglądanie wiązało się z szeroko pojętym usługiwaniem, co czyniłam nader chętnie, gdyż każdy sprzeciw dodatkowo potęgował maruderstwo chorowitków, a to już było ponad siły :)
Na szczęście mamy to za sobą. Do następnego razu, spokój.
Parę dni temu odwiedziła nas moja mama. Dziś przyjechał po nią mój tata, a wracając miał nie jednego dodatkowego pasażera, a trzech. Tak, tak chłopcy znów wyemigrowali. Gdyby nie fakt, że sama w dzieciństwie przy każdej nadarzającej się okazji naginałam do ukochanej babuni, pewnie zaczęłabym się martwić, czy aby na pewno jestem dobrą mamą.
Na pytanie :
- kiedy wrócicie?
usłyszałam ucinane chichotem :
-nigdy!
-albo za sto lat!
No, ładnie. Nie ma co. Na własnej piersi niewdzięczników wyhodowałam :)
Kontynuując temat, zapodałam, że skoro tak, to chyba pora mi ich wykreślić jako moje dzieci, co absolutnie nie spotkało się z oczekiwanym przeze mnie (a jakże!) przerażeniem, a kolejnym chichotem, skwitowanym zdaniem Antka:
-jak nie będziesz wiedziała jak, to po prostu postaw krzyżyk.
Gdyby nie to, co stało się później, postawiłabym niechybnie krzyżyk na swym macierzyństwie. Chłopcy mianowicie się zreflektowali i przy pożegnaniu przyznali, że tylko żartowali.
To znaczy Franek przyznał to nawet wcześniej, prosząc mnie o picie, na co odpowiedziałam, że przecież wykreślił go krzyżyk. Obiecał również, że wróci za "osiem gadzinek". Nie wiem jak gadzinki, ale ja jestem udobruchana:)
Z drugiej jednak strony bardzo się cieszę, że chłopcy tak kochają ten czas z babcią. Byłam taka sama....Do dziś z sentymentem ogromnym wspominam tamten wyjątkowy czas z moją babcią. Często bardzo mi jej brakuje...
A jeszcze niedawno, wysyłając Frania razem z Tosiem do mojej mamy, byłam pewna, że nazajutrz najdalej będę po Niego jechała. Nic podobnego! Pomimo tego, że Franio to prawdziwy mój tuliś, u babci czuje się tak samo cudnie. No i super!
Nela zaczęła nadawać jak patefon. Najlepsze jest to, że nadaje baaaardzo dużo i w tylko sobie znanym języku:) Wygląda to komicznie.Ona zaczyna coś w stylu:
-nademisiu, bedu anuj, bit buuu!
i patrzy w oczy, oczekując konwersacji.
Więc konwersujemy. Ja odpowiadam, co mi tylko myśl podsunie, np:
-taak? no coś Ty! I co powiedzieli?
a Ona dodaje, kolejne "swoje" zdania, żywo gestykulując przy tym i intonując tak, że boki zrywamy.
Oczywiście nadal mówi też zrozumiale, ale te "rozmowy"widać sprawiają jej przeogromną frajdę, bo jest jak zdarta płyta czasem.A ja to uwielbiam!
Ach, no i muszę powiedzieć, że dzierganie wciągnęło mnie całą mocą. Aż mi żal, że mam na nie tak mało czasu:) Moja mama również czyni cuda włóczkowe, więc na odjezdne dostała ode mnie dużo kolorowej włóczki i pomysł na tuniczkę dla Neli. Na pewno będzie cudna i na pewno Wam ją pokażę:)
Teraz jak zaczęłyśmy dziergać na cztery ręce, to Tosinkowo utonie w dziergańcach.
I dobrze! Bo kocham miłością wielką wszelkie swetry, sweterki i swetrunie.
Ach! Ach! jak mawia Nelunia:)
Sweterek na Franiu skończony dziś i dziś już założony na podróż do babci. Dobrze, że miałam aparat pod ręką, to uwieczniłam:) Pięknie skomponował się z żółtymi spodenami (letnie, ale dla nas całoroczne-zależy co się pod nie włoży;) i brązowymi butkami. W takim wydaniu lubię maluchy najbardziej!
a już niebawem dostanę do testów to fantastyczne urządzonko:)) Ciekawe, czy dzięki niemu dzieciakom poprawi się apetyt? Jak myślicie?:)
byłoby super!